Stopem na fiordy, cz. 3 - fiordy

Dzień czwarty - 30 września
"Potop norweski"
Na przekór złym wróżbom "A", o szóstej nie przyszli żadni ludzie. Z żadnymi psami. Spełniła się jednak klątwa Bergen "Trzy dni w roku do miasta Bergen słońce wpada. Trzy dni. Nie więcej. W całą resztę pada" - tak więc zwijaliśmy obóz w pełnym deszczu.

W tymże samym deszczu błądzić poczęliśmy po mieście. Zajęło nam to trochę czasu. Deszcz nie pomagał. Z taką samą intensywnością nie pomagała mapa. Co prawda doprowadziła nas do skrzyżowania z drogą, na której mieliśmy łapać stopa, ale trochę nam to zajęło. Dowodem na uporczywość trasy niechaj będzie to, że przechodzić musieliśmy przez teren przedszkola oraz to, że kiedy doszliśmy do celu, okazało się, że nie ma tam żadnej zatoczki z której moglibyśmy skorzystać.


Stanęliśmy przed wyborem - wrócić skąd przyszliśmy i szukać miejsca do łapania stopa, którego wcześniej znaleźć nie mogliśmy, albo brnąć naprzód po opuszczonych torach kolejowych. Mapa mówiła, że po przejściu dwóch kilometrów torami czekać na nas ma stacja benzynowa, z której można wszak łapać stopa.


Przeszliśmy więcej. Stacji nie było. Szliśmy dalej, aż napotkaliśmy połączenie torów z drogą - pewnie była stacja przeładunkowa. Byliśmy znużeni już tą trasą (i przemoknięci). Ruszyliśmy na drogę i z odrobiną szczęścia udało nam się znaleźć przystanek autobusowy. Daliśmy sobie chwilę postoju na wyschnięcie.

A potem zaczął się koszmar...Deszcz nie przestawał padać, a my chcieliśmy jechać dalej. Tak więc staliśmy w deszczu i próbowaliśmy łapać stopa do Voss. I staliśmy... Trwało to około półtorej godziny. W tym czasie zatrzymywały się trzy auta:1. Jak się okazało, żeby uciąć pogawędkę telefoniczną. 2. Kobieta z dzieckiem i tylko jednym wolnym miejscem. 3. Robotnicy bez wolnych miejsc, ale chętni wziąć nas "na pakę".

Aż w końcu zatrzymał się słusznej postury jegomość z wąsem Salvadora Dali. Raczej zamożny, co z poczynionych przeze mnie obserwacji nie wpisuje się w schemat osoby podwożącej na stopa.

Okazało się jednak, że za czasów swojej młodości korzystał z tego środka transportu.
Po tym jak zdradziliśmy mu cel naszej podróży "Trolltongua" zaczął nas wypytywać o nasze buty i ubranie. Po przejściu tego "testu" wysadził nas i prosił o to, żeby mógł o nas przeczytać w gazetach za parę dni.
Pożegnaliśmy się z nim i zaczęliśmy łapać stopa na niewiele oddalonym przystanku. Deszcz ciągle padał. Nadal było zimno. Nadal nikt się nie zatrzymywał. Nadal byliśmy w Bergen.

Minęło chyba kolejne półtorej godziny. Nie liczyliśmy czasu. Ja liczyłem "Zdechniemy tu" wypowiadane przez "A". Doliczyłem się pięciu. Aż nagle...

Zjawił się ON.

Akurat wybudziłem się z drzemki (była kolej łapania stopa przez "A") i przez ledwo otwarte oczy zobaczyłem jak rozmawia z taksówkarzem. Chwilę potem macha do mnie. Jak chyba każdy na moim miejscu pomyślałem krótkim "łotdefak". Podbiegłem i okazało się coś czego nie spotyka się zbyt często...


"Cud w Bergen"

... okazało się, że pasażer chce podwieźć nas do Voss. Zmarznięci, zmęczeni i przemoczeni wsiedliśmy do taksówki. Okazało się, że pasażerowi wcale nie było po trasie - postanowił zrealizować dobry uczynek.

Jadąc, jak to podczas jazdy autostopem, nawiązała się zwyczajowa pogawędka: "skąd jesteście?", "przyjechaliście do pracy?" (często padające po odpowiedzi na pierwsze), "jak długo planujecie zostać?" i "dokąd się wybieracie?".

Po odpowiedzi na ostatnie stało się to co spotyka się... Nie. Nie spotyka się tego.
Pasażer zaproponował nam, że zawiozą nas do Oddy, czyli miejscowości oddalonej o 10km od celu naszej podróży.


Udało się nam nawet przepłynąć norweskim promem
150km od Bergen.
Taksówką.
W Norwegii.
Specjalnie dla nas.

Przyznam, było mi dość głupio przyjąć tę propozycję. Kierowca mówił, że będzie go to kosztować 10tys. koron norweskich (ok. 5tys. zł). On jednak twardo obstawał przy swoim, mówiąc, że "Jak się powie A, to trzeba powiedzieć B". Po początkowych wyrzutach sumienia, zgodziliśmy się.
Aha... Czy wspominałem, że był pijany? Okazało się, że kilka razy w roku (a może raz w roku) ma taki czas, kiedy jego żona wyjeżdża, a on sam zostaje w Bergen. Wynajmuje wtedy znajomego taksówkarza i rusza w trasę dookoła Bergen z siatką pełną alkoholu. Taka tradycja, można by rzec. Kota nie ma, myszy harcują - nasz wybawca folgował sobie troszeczkę.


A tutaj podobno widać piekno fiordu (kiedy jest pogoda)
Niczym królowie, jechaliśmy tak jakieś trzy godziny. Warto też nadmienić, że trasa którą jechaliśmy nie była najkrótsza, ale podobno była najbardziej widowiskowa. "Podobno", bo tego dnia, jak już chyba wspominałem, pogoda nie rozpieszczała - nie widać było pojedynczego fiordu...

To jednak nie był jeszcze koniec naszej oferty all inclusive, bowiem "wybawca" zaproponował nam sponsorowanie noclegu. Tak. To zdarzyło się naprawdę. Nie zmyślam.

Tutaj już nie wytrzymałem, musiałem mu powiedzieć, że to wykracza poza moje pojmowanie wszechświata... On nalegał. Ulegliśmy. Potem ulegliśmy jeszcze raz kiedy wręczał nam 500 koron "żebyśmy zjedli porządny obiad".


I nie. Nie ulegliśmy nigdzie więcej niż wymieniłem.
Dojechaliśmy do Oddy. Dostaliśmy nocleg. Podziękowaliśmy i... I na tym skończyła się nasza znajomość z "wybawcą". Trochę żałowałem, że nie poszliśmy gdzieś razem na piwo. Ale on musiał wracać, bo powoli zmierzchało, a nas czekał upragniony prysznic.

Podczas płacenia za hostel (400 koron za miejsce w schronisku) okazało się, że pieczę nad przybytkiem sprawują Polacy. Udało się nam dzięki temu wynegocjować pranie, "A" zaproponował im napitek, a ja zostałem poczęstowany świetnym ciastkiem.

Po sutym obiedzie (chyba z 3 zupki chińskie + gulasz angielski z makaronem) i wypiciu zdrowia za sponsora naszego noclegu położyliśmy się spać...
Następnego dnia w końcu czekał na nas cel naszej wyprawy...
Trolltunga

0 komentarze: