Stopem na fiordy, cz.1 - Twarde lądowanie.

Dzień Zero - 26 sierpień
"Bagaż"
Limit - 32 kg. Do zabrania - 2 plecaki pełne sprzętu i jedzenia. Dyskusje co wziąć co nie wziąć trwały do późna, ale w końcu ustalone i zważone. Mniej więcej. Komunikacja przez facebooka nie pozwala na zbyt wiele. Konserwy - zabrane. Namiot zabrany. Śpiwór jest. Waga ok. 15 kg. (nie kupujcie wag z Lidla bo 5kg odchyłki to ciut dużo). Spakowany. Jest późno. Nie wstanę wyspany.



Dzień Pierwszy - 27 sierpień
"Na północ poproszę"
Wstaję niewyspany. Biorę bagaż na plecy i do Poznania. Tam spotykamy się z "A". i jedziemy na lotnisko. Oczywiście trafiamy na autobus bez biletomatu. Więc jedziemy i liczymy na to, że ci ludzie wyglądający jak kanary, w rzeczywistości nimi nie są. Dziwna sprawa, w Poznaniu wszyscy faceci po czterdziestce wyglądają jak kanary. Na szczęście nimi nie byli. Szczęśliwie dojeżdżamy do lotniska.

Prawie tak wyglądały plecaki kiedy zdawaliśmy je odprawialiśmy
A tam... Akcja łączenia plecaków. Linka od namiotu połączona z prowizorką. Pani odprawiająca nas patrzyła dosyć osobliwie na nasz wynalazek. Ale my uśmiechaliśmy się ofensywnie. Tak bardzo, że aż poprosiła żeby nasz bagaż wlazł zupełnie innym wejściem niż bagaż zwykłych śmiertelników z komentarzem, że może trzeba będzie dopłacić. Uśmiechaliśmy się chyba wystarczająco do wszystkich bo nie dopłaciliśmy. So far so good.

Bagaż odprawiony. Kierujemy się ku bramkom. Jak dla mnie najbardziej stresująca część lotu. Zawsze się boję, że każą mi otwierać świetnie spakowany plecak. Wyjąć coś. Spakować. A na szybkości nie udaje się tak ładnie zapakować jak w domu.
Nie zatrzymali. Nie kazali przepakowywać. Uff...
Dalej lot. Lądowanie. Nic szczególnego... Lądowanie... I tu zaczyna się dziać...

"Tow. Martin"
A właściwie to Marcin, ale jako "Norweg" z Polski przedstawił się jako Martin.
Znaleźliśmy go przy wyjściu z lotniska. Spity na umór. Biedak z wesela jakiegoś wracał i zdecydowanie nie nadawał się do prowadzenia czegokolwiek. A już na pewno nie auta. Więc czatuje pod wyjściem z lotniska i szuka kogoś kto zawiezie go do Oslo.
Pyta czy mamy prawko i nie chcemy go zawieźć do Oslo (120 km autostradą z Oslo Torp na którym wylądowaliśmy). "A" na pytanie o posiadanie prawka odpowiedział krótkim "nie".
A ja...
Nigdy nie byłem w  tym kraju.
Nigdy nie prowadziłem tak dużego auta (nie jest wielkie, ale jest zdecydowanie większe niż prowadziłem dotychczas).
Nigdy nie jeździłem autostradą.
Mieliśmy jechać południowo-wschodnim wybrzeżem, a Oslo jest na północny wschód.
Największym miastem, po którym jeździłem dotychczas był Białystok...

Na szybkości odpowiedziałem więc: "czemu nie".
Pierwsze auto, które złapałem na stopa i mam nim jechać. :)

Po jakimś czasie (potrzebnym na spożycie kawy i piwa, i jeszcze z pół godzinki) ruszyliśmy w drogę. I zaczęła się Norwegia. Jadę autostradą i nagle wjeżdżam w górę. I w następną. I jeszcze jedną.
Tunele w Norwegii to coś jak u nas dziury w asfalcie. Normalna kolej rzeczy na drodze. Widoki świetne. Aż żal że musiałem prowadzić. Na szczęście "A". pstrykał miliony fotek.
120km minęło. Zaczęło się Oslo. Nie metropolia. Duże, rozwlekłe miasto, ale bez fajerwerków. Drapaczy chmur nie za wiele.
Dowód tego, że byliśmy w Oslo
Ale kierować ciężko było. Chyba z trzy razy musieliśmy się zawracać, bo nasza nie do końca trzeźwa "nawigacja" rzucała komendy dopiero na samych skrzyżowaniach.
Tak czy siak dojechaliśmy do ścisłego centrum. A tam...
Parkowanie równoległe...
Z powyższych relacji można wyczytać, że zawodowym kierowcą to nie jestem. A ostatni raz równolegle to parkowałem... Na kursie prawa jazdy?
Po paru dobrych minutach auto było zaparkowane.
Na trzy.
Z dwoma minusami.

No i zaczęło się... Martin potrzebował coś załatwić przed dalszą podróżą (okazało się, że mieszka około 40 km od Oslo). Wypłacił z bankomatu parę banknotów i poszliśmy do pobliskiego baru, w którym okazało się zostaliśmy jedynymi białymi klientami...
Dość powiedzieć, że czułem się ciut nieswojo, a interesy Martina nie zapowiadały się na do końca mieszczące się w normach prawnych. Martin całym swoim trzeźwym umysłem kupił trzy piwa. Po jednym dla każdego... Jako, że kierowcą byłem nadal, musiałem odmówić.

Martin co chwila gdzieś wychodził, a że popełniłem wielki błąd oddając mu kluczyki i zostawiając bagaże w aucie to śledziłem go z ukradka, co by nam - kolokwialnie ujmując - nie wyparował.
Potrwało to kilka godzin... O jak wielkim

błędem było oddawanie mu kluczyków...
Dość powiedzieć, że w czasie pobytu w Oslo Martin nie tylko nie zmniejszał poziomu upojenia, ale także zwiększał poziom innych substancji w organiźmie. I cyk. Na chwilę miałem zostać w barze, a "A" który to robił do tej pory znudził się i wyszedł na zewnątrz razem z Martinem. Nie ogarnął, że tego człowieka nie można spuszczać z oczu. 10 minut posiedziałem i sprawdziłem jak się ma sytuacja na zewnątrz. Martina nie było.
Zrobiłem parę rundek wokół przecznicy. Ani śladu po nim. Dość zaskakujące bo całkiem sporych gabarytów człowiek. Sześcian niemalże. Z dwumetrową krawędzią.

Wracam do "A". Robimy przegrupowanie. Jako, że ze zbyt wielu formacji wybierać nie mogliśmy to podzieliliśmy się na dwie jednoosobowe grupy. On został przy barze, a ja poszedłem czatować przy samochodzie.
Robiąc w międzyczasie parę rundek spotkałem go w towarzystwie starszego czarnoskórego mężczyzny. Opieprzyłem go i poszliśmy w kierunku baru i czekającego na nas "A".
Z małą przerwą. Usiedli na schodkach w jednej z bocznych uliczek centrum. Ciemnoskóry wyciągnął małą torebkę cukru. Taką jak w restauracji podają do kawy/herbaty. Tylko dużo mniejszą.
Do tej pory myślałem, że kokaina to sport dla bogaczy (na filmach zawsze gwiazdy rocka czy aktorzy się nią raczą), ale Martin uświadomił mnie, że wystarczy być odpowiednio pijanym...
W centrum miasta. W stolicy. Usiedli sobie na schodkach i na szybkości wciągnęli po "porcji?". Patrzyłem osłupiały, ale nic. Co miałem zrobić...
Zaskoczył mnie zupełny brak reakcji na narkotyk. Zupełnie nie zauważyłem zmiany. Może dlatego kokaina należy do najdroższych tego typu wątpliwych rozrywek.

Po chwili znalazł nas "A". Martin wstał i obiecał, że po wypije piwko i jedziemy dalej.
Obiecywał jeszcze parę razy.

Zostawiłem Martina z "A". i przeszedłem się do centrum (uliczkę dalej od całego tego zamieszania).
Posłuchałem sobie instrumentu znajdującego się gdzieś na szczycie listy instrumentów do kupienia kiedy będę już bogaty - hand drums. Posłuchałem. Wróciłem.

Martin wstał i obiecał, że po dopije piwko i jedziemy dalej.
Obiecywał jeszcze parę razy.

Jestem pod wrażeniem jak wiele piw może zmieścić człowiek. Ale cóż... Miał gdzie je wlewać.
Po jakiejś kolejnej godzinie wszedłem do środka i patrzyłem jak pije to piwo. Do końca. Nazwijmy to wywieraniem presji... Trzeba było zrobić to od razu... Ale przynajmniej w tym czasie obejrzałem trochę Oslo (baaaardzo niewiele).

Dopił to piwo pod moim czujnym okiem i poszliśmy do auta. Ile to nas nie przepraszał...
Doszliśmy do auta. Wziąłem kluczyki. I w samą porę, bo usłyszał rodzimy język. Jako całkowicie narąbany, Martin był świetnym kumplem wszystkich i już zapraszał naszych rodaków do miejsca, z którego dopiero co udało nam się uciec.

Włączyłem silnik - Miałem kluczyki więc władza była w moich rękach.
Usłyszałem siarczyste "Zgaś silnik bo Ci wpier...". Tylko na to czekałem.
Zgasiłem silnik i zawołałem, raczej w jego stronę niż w stronę "A". "Wysiadamy "A" Bierz rzeczy"
I tu był nasz. Oczywiście złagodniał jak baranek i wskoczył do auta jak dziecko któremu obieca się cukierek "jak będziesz grzeczny".

Dość powiedzieć, że nie był trzeźwiejszy niż przed wjazdem do Oslo. Jego zmysł nawigacyjny zamglił się tak, że w pewnym momencie (oczywiście już na skrzyżowaniu) rzucił "prosto". Pojechałem prosto (mój błąd). Prosto na tory tramwajowe. Po jakichś 300 metrach wróciliśmy na normalną jezdnię, ale muszę przyznać, że przez chwilę było mi ciepło.

Jakimś cudem wyjechaliśmy z Oslo.
Przez 40 minut słuchaliśmy jak jest mu przykro. Jak mu źle, że jest tak dla nas taki niedobry, że ja mogę jeździć tym jego ogórkiem, a "A". miał darmowe piwo od niego. Że jaki to on dla nas dobry. I jakimi dobrymi rzeczami nas jutro z rana powita. "Kawę? Ok, będzie kawa. I śniadanie".

Wiedząc, że Martin był już na rauszu kolejny dzień wiedzieliśmy, że żonka mu zrobi awanturę. Ale tutaj moja wersja rozmijała się z wersją "A". Ja byłem przekonany, że jak my go dowieziemy, to będzie suszenie głowy i może krzyk, ale że my dostaniemy coś od niej do zjedzenia (byliśmy całkiem głodni po całodziennej wyprawie), a może nawet i przenocujemy w domu (przewieźliśmy go w końcu 160km i chyba coś się nam należy)
Wersja "A" przewidywała tylko suszenie głowy i krzyk - więc był nacisk na nie odwożenie go.

Słusznie czy nie, padło na wersję "A". Wysiedliśmy na skrzyżowaniu, gdzie później się rozbiliśmy, po czym Martin nas pożegnał i jeszcze raz zapewnił o kawie i śniadaniu. Wsiadł do auta (podobno mieszkał kilka metrów dalej) i pojechał.
Więcej go nie widzieliśmy.
Nasz pierwszy "norweski" obóz

0 komentarze: