"Zimne poranki"
Wstaliśmy później niż planowaliśmy. Całodzienna podróż dała się we znaki, a temperatura nie zachęcała do wstawiania.
Poprzedniego dnia usłyszeliśmy od Martina, że gdzieś niedaleko znajduje się jezioro. Jak się okazało była to kolejna ściema serwowana przez owego osobnika.
Nie dałem jednak za wygraną i niczym Indiana Jones za Arką przymierza, wyruszyłem w poszukiwaniu wody. TIP#1:Pierwsza zasada obozu - rozbijaj obóz tak żeby mieć łatwy dostęp do wody pitnej, a jeśli się nie da to go w taką wodę zaopatrz. Po jakichś 15 minutach udało mi się znaleźć strumyczek. W sam raz żeby się umyć i zrobić pranie. Całe szczęście mieliśmy jeszcze trochę wody z dnia poprzedniego, bo tej wolałbym nie pić.
Umycie się zimną wodą w zimną pogodę nie należy do najprzyjemniejszych rzeczy, ale całe szczęście jest na to sposób (nie jest to komfortowe jak prysznic, ale pozwala mimo chłodu zachować higienę). Wystarczy wykorzystać skomplikowany mechanizm gąbki na dowolnej części garderoby. Serio. Może mycie się skarpetką nie brzmi zachęcająco, ale spróbujcie tego i porównajcie z oblaniem się zimną wodą. Gąbka zdecydowanie mniej wyziębia organizm. Co więcej, sposób ten może się przydać również w przypadku kiedy nie możecie sobie pozwolić na utratę wody - podczas takiej "kąpieli" zużywa się jej o wiele mniej.
Pranie zdecydowanie miało w nosie dalsze plany, bo nie chciało wysychać. Przy takiej wilgotności powietrza nie było na to szans. Spakowałem mokre rzeczy do plecaka. "A" też zdążył się już spakować więc ruszyliśmy łapać stopa.
I tutaj niestety będę musiał kawałek opuścić, bo zupełnie nie pamiętam skąd jechaliśmy (to było już prawie dwa tygodnie temu), a google maps nie pomogło. Nie pamiętam też z jaką karteczką staliśmy na drodze... Pamiętam, że było to jakieś 40 km na północny wschód od Oslo. Nazwijmy to miejsce enigmatycznie Dziurą. Tak więc łapaliśmy stopa z Dziury i wylądowaliśmy spowrotem w norweskiej stolicy.
"Ucieczka z Oslo"
Festiwal szybkich odcinków. I to nie ze względu na prędkość... Na trasie kilkudziesieciu kilometrów zmienialiśmy auta z dziesięć razy. Hitem była para, która zdążyła się przedstawić, opowiedzieć o swojej pracy i zapytać nas o imiona, a z którą przejechaliśmy może 2-3 km. Po czym wylądowaliśmy na stacji benzynowej.
"Nie ma szans stąd złapać stopa" twierdził "A" - "Musimy się zawrócić na przystanek". Tak jak ja, nigdy nie pytał ludzi o to czy nas podwiozą. Kciuk bądź kartka wystarczały. Nic to. Sytuacja wymaga poświęceń. "A" stanął na wyjeździe ze stacji z napisem "Hønefoss", a ja niechętnie zacząłem podchodzić do ludzi z uśmiechem na ustach i pytaniem czy nie podwieźliby nas do tego miasta. Sktuteczność 50%. Udało się przy drugim aucie.
I tu warto nadmienić, że jedynymi osobami w Norwegii, które nie potrafią angielskiego to imigranci. Czy to pracownik fizyczny, czy pani na kasie, każde posługiwało się tym obcym w stopniu całkowicie komunikatywnym, a z tego większość biegle.
Po kilku godzinach i paru straconych nadziejach udało nam się wydostać z Oslo.
"Podróż donikąd"
Tutaj zaczęło być lepiej. Nasz ostatni przystanek tego dnia było oddalony o jakieś 120 km od stolicy. Dojechaliśmy dwoma autami. Pierwszym autem był jakiś ledwo żyjący samochód z dwójką Litwinów. Nie przepadali chyba za temperaturami w Norwegii bo ogrzewanie mieli chyba ustawione na maksimum. Zmogło mnie po chwili. Było tak duszno, że oczy zamykały się same. I jakkolwiek malowniczego krajobrazu nie mijaliśmy to opowiedzieć zbyt wiele o nim nie mogę. Czynię kiepskie obserwacje kiedy mam zamknięte oczy. Wysiedliśmy tuż przed Hønefoss.
Drugie auto którym jechaliśmy zatrzymało się samo. "A" był akurat za potrzebą i auto stanęło po prostu. Okazało się, że Norweg chciał sobie zrobić postój. Dowiedzieliśmy się od niego, że z rozdroża na którym staliśmy lepiej wybrać drugą trasę niż chcieliśmy, ale jeśli chcemy wybrać tę gorszą to zaprasza, bo jedzie w tym kierunku. Wybraliśmy "gorszą".
I to był dobry wybór. Okazało się, że kierowca jest przewodnikiem w tamtejszych rejonach i ma obóz w okolicy, w którym jesteśmy mile widziani. Do tej pory nie wiem jak to się stało, że odmówiliśmy. W zamian za to zabrał nas do pobliskiego miejsca pochówku pogan. I tu chłonąłem jak gąbka wodę. Ci co mnie znają, wiedzą, że jestem fanem tego jakże pomijanego w szkołach wycinku historii.
Po krótkiej opowiastce, polowaniu na kurki i najedzeniu się borówek, pojechaliśmy dalej, oddalając się od wcześniej proponowanego nam obozowiska. Kierowca powiedział, że bardzo chętnie nas podwiezie dalej, a powrót mu zajmie 10 minut. Jak powiedział tak zrobił. Wysadził nas paręnaście kilometrów dalej, gdzie po raz pierwszy spotkaliśmy skandynawską ostoję kierowców - parkingo-toaleto-miejsce piknikowe. Później na naszej drodze mijaliśmy niezliczone ilości takich "postojów". Bardzo fajny wynalazek, jedyne czego brakowało w nim do szczęścia to prysznica. Tam spędziliśmy naszą drugą noc w Norwegii.
TIP#1: hitchhiking, a hijacking - trzeba być ostrożnym przy wymowie, bo kierowcy dziwnie mogą zareagować (nasi tylko się ze mnie nabijali)
Dzień Trzeci - 29 września
"Długo, długo nic"
Pobudka w deszczu. Nic przyjemnego. Po dość długim wstawaniu, poranna toaleta i suszenie namiotów. I śniadanie, którego mimo słabej pamięci, nie zapomnę. TIP#2 Jak jedzenie ma w nazwie "turystyczna" - nie kupować. Nigdy chyba nie jadłem nic paskudniejszego. Konserwa Turystyczna z Biedronki. Silne 3 na 10. Nie polecam. Jedyny pozytyw tamtego śniadania, to że była to pierwsza nieznana mi wcześniej konserwa. Po Turystycznej wszystko smakowało jak rarytas.
Po długim śniadaniu i suszeniu ruszyliśmy na pobliski przystanek. Łapać stopa oczywiście. Oczywiście w deszczu. Wspominałem, że w Norwegii ciągle pada?
Długie nic... Te nic najlepiej odzwierciedlają chyba słowa "A": "Nie martwi mnie, że nie zatrzymują się samochody. Martwi mnie, że nie jeżdżą". Tkwiliśmy w takiej nicości przez ładne kilkadziesiąt minut.
Kiedy stanie w deszczu zaczęło nam się powoli nudzić, zaśpiewaliśmy wszystkie piosenki z bajek Disney'a (no dobra... tylko ja śpiewałem), skończyły nam się palce na których liczyliśmy przejeżdżające samochody (liczyliśmy tylko na jednej dłoni) to wtedy, w końcu zatrzymała się nasza wybawicielka.
Naszą wybawicielką okazała się być samotnie podróżującą nauczycielkę, która zawiozła nas do Fagernes. Z tej podróży jedyne co zapadło mi w pamięć to to, że owa starsza pani była nauczycielką i podwożąc nas spłacała, zaciągnięty za czasów hipisowskich, dług autostopowicza. No i że narodowe stroje norweskie noszą nazwę... Bunad*
"Norwegia w pigułce"
W Fagernes dopadło nas słońce. Można było w końcu wysuszyć rzeczy które ucierpiały podczas deszczu i nacieszyć się norweskim widokiem nieprzesłanianym przez chmury. Zgodnie z prawami Murphiego problemu ze złapaniem stopa - wtedy kiedy mogliśmy się cieszyć widokiem - nie było. Rzeczy mokre wróciły do plecaka.
Tu zatrzymał się najdłuższy, jak do tej pory, autostop - Fagernes-Bergen 330km.
Trasa długa, niespokojny pies obok, ale jechało się dość przyjemnie. Podczas tej trasy dowiedzieliśmy się, że Ci na wschodzie Norwegii to mięczaki, nie potrafiące zbyt wiele, a ich góry to pagórki zaledwie. Ogólnie rzecz biorąc dało się wyczuć, że zachodnia Norwegia gardzi nieco swoją wschodnią częścią.
W pewnym momencie wynikło z rozmowy, że dawno nie używał angielskiego. Na stwierdzenie, że jest posługuje się angielskim najlepiej z dotychczas napotkanych Norwegów rzucił coś w stylu: "Mówiłem już jak mało szacunku mam do wschodniej Norwegii?"
Zdecydowanie czuć było urazę.
Co do samej trasy. Dowiedzieliśmy się, że w Norwegii istnieje trasa zwaną "Norway in a nutshell" co z goła oznacza "Norwegię w pigułce". Dowiedzieliśmy się też tego, że gdyby był nami to wysiadłby i jechał inną trasą. Nie posłuchaliśmy - mieliśmy stopa do Bergen, więc grzechem byłoby z niego zrezygnować.
"Norway in nutshell" to trasa, jadąc którą można obejrzeć całą Norwegię - na szlaku są: niziny, wyżyny, fiordy, góry, lasy, doliny. Trzeba trochę zboczyć z głównej trasy, ale podobno warto. Warto zapamiętać na następne razy.
Jako, że podróżowaliśmy autostopem, średnio mogliśmy rozporządzać przystankami i trasą, ale i tak trafiło nam się bardzo fajnie. Po drodze mijaliśmy bowiem bardzo przyjemne dla oka widoki.
W towarzystwie pejzaży dotarliśmy do Bergen.
"Przystanek Bergen"
Bergen to miasto przedstawiające istotę zachodniego wybrzeża - z opowiadań słyszeliśmy, że w tym mieście słońce zatrzymuje się na średnio 3 dni w roku. Tym bardziej zadowolił nas fakt, że po dotarciu do niego nie padało.
"Pamiętajcie, że to jest miasto, a rozbijać się wolno tylko w dziczy. Znajdziecie na pewno jakiś hostel na który was stać"** pożegnał nas nasz ostatni tego dnia kierowca. Przytaknęliśmy najmilej jak potrafiliśmy, podziękowaliśmy i zaczęliśmy szukać "dziczy". Miasto okazało się być miastem z krwi i kości (drugim takim po Oslo) i zdecydowanie nie widać było choćby skrawka zieleni w którym moglibyśmy się rozbić nikomu nie przeszkadzając.
Ruszyliśmy. Po kilometrze okazało się, że zaczyna zmierzchać, a kierunek w którym podążaliśmy wcale nie zapowiadał zmniejszenia zagęszczenia budynków. Było to nasze pierwsze nocowanie w mieście więc warto tu wspomnieć o niespisanym prawie skandynawskim Allemannsretten. Jest to świetna*** zasada polegająca na powszechnym dostępie do natury. Dla nas oznaczało to tyle, że wystarczyło nam znaleźć polankę oddaloną o 150m od najbliższego domu. Nawet jeśli jest to teren prywatny to na noc mamy prawo się rozbić.
Wiedzieć to jedno, znaleźć to drugie. Po przejściu jakichś 4 kilometrów udało mi się dostrzec kawałek zieleni na pagórku****. Zostaliśmy tam na noc pomimo początkowego narzekania "A", że "za blisko", "tu ludzie chodzą", "o 5 musimy wstać bo psy wyprowadzać będą". Rozbijaliśmy się już w półmroku i w miarę w ukryciu, więc nie noc nie należała do najprzyjemniejszych, ale rozbiliśmy się i mogliśmy kłaść się spać. Nie wiedząc co przyniesie jutro zasnęliśmy przy dźwiękach zbliżającej się ulewy.
** - zdecydowanie tak nie powiedział, ale wydźwięk podobny
*** - jak się okazuje to prawo jest niespisane, Norwegowie tak po prostu mają
**** - w Norwegii miejsca się nie marnuje, więc nawet na stromym zboczu często spotka się cywilizację
0 komentarze: